top of page

"Gdy zakwitną poziomki" 

  Fragment 2 - Milan

    Stoimy razem przy sztalugach. Miejsce, w którym znajduje się pracownia Milana jest niezwykłe. To mała, kilkusetletnia kaplica połączona z domem tarasem. Od dawna nie pełni już swojej funkcji, jednak na ścianach nadal widać zarysy malowideł przedstawiających świętych. Przez okno wpada południowe światło. Drobinki kurzu fruwają w powietrzu. Jest chłodno, choć na dworze upał.

Pracujemy z zapałem, nie odzywając się do siebie, tylko od czasu do czasu Milan nuci coś pod nosem. Rozpoznaję melodię. „Ima neka tajna veza”, już to kiedyś przerabialiśmy...

Szkicuję trębaczy i dziewczynę owładniętą tańcem, coś w stylu Tomasza Bachanka. Tak mi jakoś w duszy gra, gdy widzę, że mój przyjaciel znowu maluje. Robi zabawne miny, by się lepiej skupić. Czuję jakbym znów miała dwadzieścia lat i mogła zawładnąć światem. Chciałabym zawołać: chwilo trwaj! Wiem, że już niebawem ten dzień wyda mi się strasznie krótki.

Milan macza palce w czerwonej farbie i rozciera ją na swoim płótnie. Intensywne barwy pulsują, tak jakby jej autor chciał wykrzyczeć od dawna skrywane emocje. Patrzę na obraz, próbując zajrzeć do jego wnętrza.

Przekrzywiam głowę. Milan dotyka umorusanym palcem mojego nosa i zaczyna się śmiać.

-  Dzięki, zrobiłeś ze mnie klauna – udaję, że się złoszczę.

-  Nawet pod taką postacią jesteś piękna – mówi czule.

Bierze moją rękę, wyjmuje z niej pędzel i przytyka do swoich ust. Są gorące. Bardzo delikatnie muska wargami każdy z palców. Stoję znieruchomiała, wstrzymuję oddech. Wiem, że powinnam się ratować, że to ostatni moment, ale...płonę.

Milan całuje wnętrze mojej dłoni. Ulotny pocałunek, drgające powietrze, porozumienie bez słów.... Po chwili wraca do swojej pracy, jakby nigdy nic. Moje serce nadal się trzepocze, niczym uwięziony motyl.

 

Następnego dnia pracujemy do późna. Chcę koniecznie skończyć obraz zanim wrócę do domu. Zajmie na mojej wystawie honorowe miejsce. Nadal wierze, że prędzej, czy później uda mi się dogadać z jakąś galerią. Właściwie teraz wierzę w to jeszcze mocniej. Z dystansu wszystko wydaje się prostsze. Zabieg In vitro też już mnie nie przeraża. Mam w sobie dużo więcej spokoju. No, może nie we wszystkich kwestiach...

Staram się skupić wyłącznie na malowaniu, nie zerkam nawet na Milana, choć nie przychodzi mi to łatwo. On też jest jakby trochę markotny. Nie nuci już piosenek, posępnie wpatruje się w swoje płótno. Mam wrażenie, że oboje słyszymy swój puls i tykający miarowo zegar. Jest tak okrutnie pospieszny! Milan w pewnej chwili głośno wzdycha.

-  Wszystko ok? – pytam.

-  Łeb mi pęka. Strasznie tu dziś gorąco – stwierdza odkładając pędzel.

Spoglądam na niego. Ma szklisty wzrok i krople potu na twarzy.

-  Hej, kolego, czy ty przypadkiem nie masz gorączki? – przykładam dłoń do jego czoła. Jest rozpalone.

-  Faktycznie czuję się dość chujowo – przyznaje.

-  To idź się położyć. Może twoja mama ma aspirynę.

-  Daj spokój, chcę być z tobą. Przecież wyjeżdżasz. Jak będzie trzeba, to jutro sobie pochoruję.

-  Milan, nie wygłupiaj się. Obudzę cię zanim wyjdę – mówię tonem nie cierpiącym sprzeciwu.

Milan jest w takim stanie, że nie ma siły się kłócić.

-  Obiecujesz? – chce wiedzieć.

-  Nie jestem taka jak ty. Nie zniknę.

Kiwa głową i idzie do głównego budynku. Nagle czuję się strasznie samotna i jakby nie na swoim miejscu. Wolałabym podążyć za nim i jak pies siedzieć przy łóżku, ale wiem, że muszę dać mu odpocząć. Los okrada mnie z ostatnich chwil, które mogły być takie.... Jestem zła, wściekła na wszystko! Nie chce mi się już malować. Nie mogę jednak wrócić do Cavtatu, bo obiecałam, że się pożegnam. Odstawiam na bok sztalugi, wyciągam z plecaka kostium kąpielowy i szybko się przebieram. Zamykam cicho za sobą zielone drzwi i zbiegam schodami w stronę małej zatoczki i kamiennej plaży.

Wskakuję na główkę do morza, aż się dziwię, że skok jest tak zgrabny i sprężysty. Na ogół moje starania niweczy strach. Nurkuję w chłodną toń. Chcę zmyć z siebie żal, zatopić pragnienia, które nie powinny mi się nawet przyśnić.

- Dlaczego komplikujesz? – pyta Rozsądny – Sprawa jest prosta. Wracasz do Polski, robisz In vitro, rodzisz córkę (w najgorszym razie syna), Filip pęka z dumy, żyjecie długo i szczęśliwie. Masz swoją wymarzoną rodzinę! Czy nie o to cały czas ci chodziło?

-  Babom zawsze chodzi o to samo – szydzi mój diabełek – Muszą być kochane, żeby czuć, że żyją.

-  No i...? – nie rozumie ten pierwszy.

-  Jakiś ty głupi. Musi być dzikość serca. Tak jak z Milanem – uśmiecha się Czarny.

-  Myślałem, że z Filipem... – dziwi się Rozsądny.

-  Filip...on jest w porządku, i tyle.

-  To mało?

-  Czasem bardzo wiele – wtrącam.

-  Dlatego masz kocioł w głowie. Nie umiesz wybrać – chichra się Czarny.

-  Właśnie, że umiem! – upieram się nurkując coraz głębiej.

-  Udowodnij – śmieje się jeszcze głośniej.

Brakuje mi powietrza.

 

-  Nadal śpi – informuje mnie matka Milana, gdy wracam do ich domu.

-  No, cóż. To proszę go ode mnie pożegnać – mówię zawiedziona.

-  Nie, Karolina. Pożegnaj się z nim sama. Zanim się położył, prosił bym tego dopilnowała – uśmiecha się życzliwie.

-  Jest pani pewna?

-  Absolutnie. Urwie mi głowę, jeśli cię teraz wypuszczę.

-  To może jeszcze chwilę poczekam, a nuż sam się obudzi.

-  Obawiam się, że może tak spać do rana, a tobie ucieknie ostatni autobus – stwierdza starsza pani.

-  Poczekam, pół godzinki – upieram się – Jeszcze trochę pomaluję.

-  Jak chcesz. Czuj się jak u siebie w domu.

Wchodzę do pracowni i znów łapię za pędzel. Moi trębacze wydają żałosne dźwięki, muszę to jakoś naprawić. Dodać im bałkańskiej zadziorności! Tancerka nie czuje rytmu, choć podarowałam jej cygańskie rysy. Eh, jeszcze dziś rano ten obraz zdawał się tryskać energią...

-  A jednak chciałaś uciec – mówi Milan, który jak duch nagle zjawia się koło mnie.

-  O rany, ale późno! Zupełnie straciłam rachubę czasu.

Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że jest po północy.

-  To czary tego domu – uśmiecha się.

-  Jak się czujesz?

-  Jak każdy wampir w środku nocy, całkiem nieźle – szczerzy zęby.

Wygląda dużo lepiej.

-  Cieszę się. Tylko teraz wymyśl, jak dostanę się do domu. Autobusy już chyba nie jeżdżą.

-  Możesz przecież u nas zostać – kusi.

-  Gdybym nie wyjeżdżała, to może..., ale muszę się rano spakować i gnać na lotnisko – odpowiadam trzeźwo.

-  Opuścisz chorego? To ja tu odgrywam sceny, prawie umieram, żeby cię zmiękczyć, a ty nic? Zupełnie to na ciebie nie działa, kobieto bez serca? – próbuje żartować.

-  Już ci mówiłam, że muszę wracać – patrzę na niego smutno – Mam pojutrze spotkanie, które jest dla mnie bardzo ważne.

-  Ech, myślałem, że ty nie jesteś aż tak zakręcona na punkcie roboty – pochmurnieje.

-  Nie chodzi o pracę. To sprawa osobista.

-  Ok, ok. – unosi ręce do góry jakby się poddawał – W takim razie muszę zorganizować jakiś transport do Cavtatu. Zaczekaj tutaj.

-  Milan, wracaj do łóżka. Jesteś blady. Ja sobie poradzę, wezmę taksówkę – nalegam.

-  Nie ma mowy. Nie puszczę cię samej o tej porze – rzuca i wbiega do domu.

Słyszę, że do kogoś dzwoni. Po chwili wraca na taras.

-  Chodźmy! – mówi stanowczym tonem.

Ku mojemu zaskoczeniu nie idziemy na parking, lecz w stronę portu. Gdy tam docieramy, Milan wskakuje na niewielką motorówkę i podaje mi rękę.

-  Kumpel mi pożyczył – mówi, szukając kluczyków w schowku.

Znajduje je po chwili i odpala motor. Wszystko dzieje się tak szybko, że nawet nie mam czasu, by się przerazić, choć nigdy jeszcze nie płynęłam nocą po morzu w takiej łupinie i to z chorym facetem. Na szczęście woda jest spokojna. A właściwie tak mi się wydaje. Kiedy wypływamy z portowej zatoki, nagle, pojawiają się białe grzywy i nasza łódeczka musi dziobem rozbijać wysokie fale. Kulę się na siedzeniu i kurczowo trzymam uchwytu. Dobrze, że chociaż księżyc oświetla intensywnie naszą drogę.

-  Nie bój się! – Milan próbuje przekrzyczeć szum wiatru. – Zaufaj mi, znam się na rzeczy.

- Ufam, ufam – kulę się jeszcze bardziej.

Staram się sama siebie przekonać, że Milan ma wszystko pod kontrolą, jednak słona bryza, która mnie co chwila dosięga i pojękiwania, jakie wydaje nasza łódka sprawiają, że pragnę, by ta podróż dobiegła jak najszybciej końca.

Niestety silnik zaczyna się nagle krztusić i ku mojemu przerażeniu gaśnie. Bezbronną motorówką rzuca na wszystkie strony i zaczyna ją znosić w stronę pełnego morza.

-  Ja pierdolę! – złości się Milan – Sto razy mówiłem Igorowi, że musi zmienić ten złom na porządny silnik.

Ciągnie nerwowo za linkę, próbując ponownie go odpalić. Nic jednak z tego nie wynika. Mam już przed oczami nagłówki jutrzejszych gazet: „Tych dwoje nie miało szans”, „ Morze pochłonęło kolejne ofiary” i tym podobne. Przecież to wszystko nie może się tak skończyć, nie teraz. Pojutrze mam umówione spotkanie w Ad Astrze!

Póki co oddalamy się coraz bardziej od brzegu. Wiatr świszcze jeszcze głośniej. Fale są coraz większe.

-  Łap za kierownicę! Muszę coś sprawdzić – dyryguje Milan.

-  Ale ja nie umiem – jęczę.

-  Po prostu staraj się utrzymać łódkę prosto – krzyczy.

-  Prosto, prosto. Łatwo mówić – przejmuję od niego stery i próbuję jak najlepiej wykonać polecenie. Od słonej wody szczypią mnie oczy, więc prawie nic nie widzę. Milan szarpie się z obudową silnika.

-  Kurwa, nie wierzę! Nie ma paliwa – woła po chwili.

- I co teraz?

Nic nie odpowiada, tylko podnosi po kolei wszystkie klapy i zaczyna przeszukiwać łódkę. Jestem zdrętwiała ze strachu.

-  Uf, jest! – w geście triumfu unosi do góry kanister. Na jego dnie chlupocze trochę benzyny.

-  Starczy? – pytam.

-  Powinno.

Wlanie paliwa w małą dziurkę, na rozhuśtanej motorówce, nie jest łatwym zadaniem, ale Milan sobie z tym radzi. Jest niezwykle sprawny. W świetle księżyca widzę jego napięte mięśnie pod mokrym t-shertem. Po chwili odpala silnik.

Kiedy po czterdziestu minutach dobijamy do portu w Cavtacie, wychodzę na ląd na miękkich nogach. Czuję się jakbym wróciła z wyprawy kosmicznej po dwu tygodniach w stanie nieważkości.

-  Fajnie było, prawda? – uśmiecha się Milan.

-  Fajnie – kiwam głową.

Nie wiem, czy mówi poważnie, czy żartuje. Dotykam jego czoła. Znów jest gorące. W malignie można przecież bredzić.

-  Cholera! – krzywię się. - Jesteś rozpalony. Że też pozwoliłam ci w ogóle wstać z łóżka! – złoszczę się na siebie.

-  No, to teraz będziesz mnie musiała pięknie ukołysać do snu – szepcze mi do ucha.

Na chwilę zamieram. Stajemy właśnie przed moją kwaterą. Ma rację. Nie wyślę go przecież na wzburzone morze. Los zdecydował za mnie? Wiem, że jak otworzę te drzwi, moje życie już nigdy nie będzie takie same... Przechodzi mnie dreszcz. Ze strachu, z pożądania? Jeszcze chwilę się waham... Wkładam kluczyk w zamek i wpuszczam Milana do środka. Czuję na szyi jego gorący oddech. Przez sekundę mam wrażenie, że z rogu pokoju patrzy na mnie jastrząb...

bottom of page